Franny ma marzenie - chce zostać aktorką. Wyznaczyła sobie termin, jaki ma na spełnienie tego marzenia, jeśli nie zdąży - pożegna się ze swoimi planami o aktorstwie, pogodzi się z porażką i wróci do domu oraz chłopaka. Na razie ma jeszcze pół roku i wierzy, że jej się uda. Próbuje z całych sił, chodzi na przesłuchania, angażuje się całym sercem, ćwiczy na zajęciach, jednak wciąż jej jedynym sukcesem jest rola w reklamie. Pieniądze się kończą, czas pędzi, a jej kariera nie zapowiada się zjawiskowo. Co robić? Jak się nie poddawać?
Jest 1995 rok, ludzie przyjeżdżają do Ameryki spełniać swoje marzenia. Franny ma wszystko zaplanowane, co więc może się nie udać? A jednak zostanie sławną aktorką, wcale nie jest takie łatwe. Młoda kobieta zaczyna walkę z kilogramami, poznaje zasady działania show-biznesu i odkrywa, że los chętnie pokazuje, gdzie twoje miejsce. I choć ona myślała, że jej miejsce jest na Broadwayu, powoli skłania się ku wizji powrotu do nudnego zwykłego życia - jej planu awaryjnego.
(...) zostało dokładnie sześć miesięcy do końca umowy, którą zawarłam sama ze sobą po przyjeździe do Nowego Jorku: zobaczę, co uda mi się osiągnąć przez trzy lata, a jeśli po tym czasie nie będę na najlepszej drodze do prawdziwej kariery aktorskiej, zdecydowanie i na pewno przestanę dalej próbować.
O tej książce mówiono, że jest "błyskotliwa, urocza i przezabawna" - nie zgodzę się z tym twierdzeniem. Nie znalazłam tam błyskotliwych elementów. Urocza? Urocza może była nasza Franny, która czasami doprowadzała mnie do szału swoimi bezmyślnymi decyzjami. Przezabawna? Nie śmiałam się ani razu. "Być może kiedyś" miało dać nam nadzieję, że marzenia się spełniają, że nawet kiedy los daje ci cytrynę, ty możesz z niej zrobić pyszną lemoniadę, potem sprzedać i dorobić się fortuny, a po drodze jeszcze hajtnąć z jakimś przystojnym i bogatym biznesmenem. Niestety tak nie było. Klimat Ameryki lat 90., też mnie nie porwał. Wszystko to było jakieś takie przerysowane, zabrakło mi autentyzmu. To samo dotyczy bohaterów tej książki. Tak naprawdę nie polubiłam żadnego z nich, każdy z nich mnie czymś irytował. Są to specyficzne charaktery i zbyt często psuli mi humor, niż bawili, jak obiecywano.
Co podobało mi się w "Być może kiedyś"? Okładka! Jest delikatna i subtelna, a jednocześnie kobieca, kupiłabym, tę książkę tylko dla okładki, jestem okładkową sroką, co zrobić? A poza szatą graficzną? Sama nie wiem... Chciałam wkręcić się bardziej w akcję, kibicować całą sobą i wierzyć w sukces Franny, ale nie polubiłam jej, w sumie zastanawiałam się, czy nie lepiej byłoby, gdyby wróciła do domu i przejrzała na oczy, wzięła się za pracę i zadbała o ojca, którego stale zaniedbywała, żyjąc wizją jej aktorskiej kariery, do której jeszcze nie doszło...
Ta książka nie była na tyle zła, żebym dała jej jedną kostkę czekolady. W końcu dotrwałam do ostatniej strony, nie zanudziłam się na śmierć, po prostu nie przypadł mi do gustu pomysł na fabułę, bohaterowie, akcja, klimat... Ale przeczytałam do końca, a są książki, które sprawiają, że nie jestem w stanie dotrzeć do zakończenia, więc nie mogło być aż tak źle.
To było moje pierwsze spotkanie z twórczością Lauren Graham, ale raczej ostatnie. Autorka nie przekonała mnie do siebie na tyle, abym była gotowa dać jej drugą szansę.
Pisząc tę recenzję zastanawiałam się, czy kupiliście kiedyś książkę jedynie ze względu na okładkę? Jestem ciekawa Waszych odpowiedzi i czekam na komentarze. Ja muszę się przyznać, że zrobiłam tak niejednokrotnie i różnie bywało - czasami okazywało się, że treść jest równie dobra, albo i lepsza od szaty graficznej, innym razem potwierdzało się powiedzenie, że nie ocenia się książki po okładce...
Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Zysk i Ska.
Jest 1995 rok, ludzie przyjeżdżają do Ameryki spełniać swoje marzenia. Franny ma wszystko zaplanowane, co więc może się nie udać? A jednak zostanie sławną aktorką, wcale nie jest takie łatwe. Młoda kobieta zaczyna walkę z kilogramami, poznaje zasady działania show-biznesu i odkrywa, że los chętnie pokazuje, gdzie twoje miejsce. I choć ona myślała, że jej miejsce jest na Broadwayu, powoli skłania się ku wizji powrotu do nudnego zwykłego życia - jej planu awaryjnego.
(...) zostało dokładnie sześć miesięcy do końca umowy, którą zawarłam sama ze sobą po przyjeździe do Nowego Jorku: zobaczę, co uda mi się osiągnąć przez trzy lata, a jeśli po tym czasie nie będę na najlepszej drodze do prawdziwej kariery aktorskiej, zdecydowanie i na pewno przestanę dalej próbować.
O tej książce mówiono, że jest "błyskotliwa, urocza i przezabawna" - nie zgodzę się z tym twierdzeniem. Nie znalazłam tam błyskotliwych elementów. Urocza? Urocza może była nasza Franny, która czasami doprowadzała mnie do szału swoimi bezmyślnymi decyzjami. Przezabawna? Nie śmiałam się ani razu. "Być może kiedyś" miało dać nam nadzieję, że marzenia się spełniają, że nawet kiedy los daje ci cytrynę, ty możesz z niej zrobić pyszną lemoniadę, potem sprzedać i dorobić się fortuny, a po drodze jeszcze hajtnąć z jakimś przystojnym i bogatym biznesmenem. Niestety tak nie było. Klimat Ameryki lat 90., też mnie nie porwał. Wszystko to było jakieś takie przerysowane, zabrakło mi autentyzmu. To samo dotyczy bohaterów tej książki. Tak naprawdę nie polubiłam żadnego z nich, każdy z nich mnie czymś irytował. Są to specyficzne charaktery i zbyt często psuli mi humor, niż bawili, jak obiecywano.
Co podobało mi się w "Być może kiedyś"? Okładka! Jest delikatna i subtelna, a jednocześnie kobieca, kupiłabym, tę książkę tylko dla okładki, jestem okładkową sroką, co zrobić? A poza szatą graficzną? Sama nie wiem... Chciałam wkręcić się bardziej w akcję, kibicować całą sobą i wierzyć w sukces Franny, ale nie polubiłam jej, w sumie zastanawiałam się, czy nie lepiej byłoby, gdyby wróciła do domu i przejrzała na oczy, wzięła się za pracę i zadbała o ojca, którego stale zaniedbywała, żyjąc wizją jej aktorskiej kariery, do której jeszcze nie doszło...
Ta książka nie była na tyle zła, żebym dała jej jedną kostkę czekolady. W końcu dotrwałam do ostatniej strony, nie zanudziłam się na śmierć, po prostu nie przypadł mi do gustu pomysł na fabułę, bohaterowie, akcja, klimat... Ale przeczytałam do końca, a są książki, które sprawiają, że nie jestem w stanie dotrzeć do zakończenia, więc nie mogło być aż tak źle.
To było moje pierwsze spotkanie z twórczością Lauren Graham, ale raczej ostatnie. Autorka nie przekonała mnie do siebie na tyle, abym była gotowa dać jej drugą szansę.
Pisząc tę recenzję zastanawiałam się, czy kupiliście kiedyś książkę jedynie ze względu na okładkę? Jestem ciekawa Waszych odpowiedzi i czekam na komentarze. Ja muszę się przyznać, że zrobiłam tak niejednokrotnie i różnie bywało - czasami okazywało się, że treść jest równie dobra, albo i lepsza od szaty graficznej, innym razem potwierdzało się powiedzenie, że nie ocenia się książki po okładce...
Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Zysk i Ska.