W pociągu spędzam wiele godzin, więc kiedy usłyszałam o tej książce, wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Informacja, że "Stacja miłość" powstała na podstawie prawdziwej historii autorki tylko spotęgowała moją chęć przeczytania tej książki. Zapowiadała się naprawdę ciekawa lektura. Wyszło jednak zupełnie inaczej.
Krótko o fabule: Maya codziennie dojeżdża do pracy kolejną podmiejską. Pewnego dnia do jej pociągu wchodzi mężczyzna, który przyciąga jej wzrok. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Maya błagała los, aby obiekt jej zauroczenia nie okazał się turystą, który wyjedzie z Londynu bez śladu i nigdy więcej go nie pozna. Na szczęście tak się nie stało. Każdego dnia przez prawie rok kobieta wyczekiwała podróży do pracy i spotkania z Mężczyzną z Pociągu, jak go nazywała. Jednocześnie była zbyt nieśmiała, aby rozpocząć z nim rozmowę. Pewnego dnia, zmęczona ukradkowym spoglądaniem na jej ukochanego, Maya wręcza mężczyźnie liścik.
To początek czy koniec jej historii z Mężczyzną z Pociągu?
Jestem przekonana, że mogłabym zakochać się wszędzie, gdybym spotkała odpowiedniego człowieka. I oto właśnie chodzi. Poczucie więzi i przekonanie, że wszystko jest tak, jak trzeba, jest bardzo rzadkie i trafia się tylko kilka razy w życiu. Mnie to spotkało tylko raz, ale może zdarzać się częściej.
Sam pomysł na książkę bardzo mnie zaciekawił. Uwielbiam romantyczne powieści, a fakt, że coś takiego wydarzyło się naprawdę, jest niczym miód na moje serce. Niestety sama lektura "Stacji miłość" nie była łatwa. Trudno mi powiedzieć, kto zawinił: autorka czy tłumacz? Czytałam egzemplarz przed korektą, więc być może wersję finalną będzie się czytać przyjemniej, jednak nie mogę tego zagwarantować. Brakowało płynności, a kilka zwrotów sprawiło, że złapałam się za głowę.
"Stacja miłość" jest debiutem Zoë Folbigg, ale autorka ma doświadczenie w posługiwaniu się słowem, dlatego byłam zaskoczona sposobem opowiedzenia tej historii. Folbigg jest dziennikarką i redaktorką. Pracowała w „Cosmopolitan”, pisała dla „Glamour”, „Fabulous”, „Daily Mail”, „Healthy”, „LOOK”, „Top Santé”, „Mother and Baby”, „ELLE”, „Sunday Times Style” i Style.com.
Co ciekawe "Stacja miłość" w 2008 roku ukazywała się jako felieton w „Fabulous”.
Czytając debiutancką książkę Zoë, odniosłam wrażenie, że tę fascynującą historię opowiada mi ktoś beznamiętnym, wręcz znudzonym głosem. Sposób narracji można nazwać surowym, utrudniał czytelnikowi "wejście" w świat przedstawiony i przeżywanie opisywanych wydarzeń. To główny minus tej książki.
Zaskoczeniem był dla mnie fakt, że "Stacja miłość" napisana jest w narracji trzecioosobowej. Zazwyczaj w książkach o miłości spotykamy się z pierwszoosobową narracją, aby bliżej poznać głównych bohaterów i lepiej zrozumieć ich emocje. W tym wypadku jest to nieco utrudnione. Mam wrażenie, że podczas czytania tej książki napotykałam na przeszkodę za przeszkodą.
Ale odejdźmy na chwilę od sposobu, w jaki jest napisana "Stacja miłość". Powieść ta nie dotyczy samej miłości (powiedziałabym, że i samej miłości tam niewiele jest), znajdziemy w niej wiele wątków związanych z modą i światem mody. Główna bohaterka pracuje w tej branży, a my dzięki temu mamy szansę zerknięcia za kulisy.
Przesłaniem, które autorka chce nam przekazać za pomocą bohaterów jej debiutanckiej książki, jest potrzeba bycia odważnym. Musimy odważnie kroczyć przez życie i nie bać się chwytać życie za rogi.
Sam pomysł na opowieść nie wystarczy, abym oceniła książkę wysoko. Choć uwielbiam oryginalne historie i ta właśnie taka była, zawiódł sposób przekazania tej niezwykłej opowieści. A szkoda. Czuję niedosyt. Jako osoba, która powieści o miłości czyta w ilościach hurtowych, ośmielę się stwierdzić, że "Stacja miłość" nie usatysfakcjonuje czytelniczek żądnych emocji, wielkich uczuć i szybszego bicia serca.
"Stacja miłość" zdobywa dwie kostki czekolady. A mogło być tak dobrze...
Premiera 29 stycznia.
Za egzemplarz przedpremierowy dziękuję Wydawnictwu W.A.B.